Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Maurycy Frąckowiak, działacz "Solidarności" opowiada o sierpniu 80

Robert Gębuś
Robert Gębuś
fot.archiuwm prywatne/M.Frąckowiak
Niedawno obchodzona 40 rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych skłoniła Maurycego Frąckowiaka, lęborskiego działacza opozycji antykomunistycznej i autora książki " Tajemnice lęborskiego podziemia solidarnościowego" do podzielenia swoimi wspomnieniami z tamtego okresu.

Maurycy Frąckowiak tak wspomina tamte dni: "W czerwcu 1980 roku wziąłem urlop i wraz z żoną i córeczką pojechałem po raz pierwszy na wakacje. Wkrótce wystąpiły w kraju tzw. „nieuzasadnione przerwy w pracy” i czułem, że coś wisi w powietrzu. Nadszedł miesiąc sierpień i wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Bodaj w dniu 18.08.1980 zastrajkował pierwszy zakład w Lęborku, a w dniach następnych kolejne zakłady. Szybko dowiedziałem się, że miejscowe komitety strajkowe nawiązały kontakty ze stocznią w Gdańsku i otrzymywały nagrania na kasetach magnetofonowych z obrad oraz informacyjne materiały pisemne. Nasza malutka załoga w rejonie nie strajkowała. Wiedziałem, co się dzieje, gdyż słuchałem audycji Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Słuchałem głównie dzienników i audycji „Fakty Wydarzenia Opinie”. W czwartek 21 sierpnia około godziny 17.00 krewny zaprosił mnie na wódkę. W jego mieszkaniu zastałem nieznanego jegomościa. Krewniak przedstawił mi go jako szwagra. Był to mężczyzna w wieku ok 40 lat. Okazało się, że przyjechał na przepustkę z Gdańska. Powiedział, że należy do grupy żołnierzy skoszarowanych w bezpośrednim sąsiedztwie stoczni. Byli uzbrojeni po zęby i czekali na rozkaz spacyfikowania Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Był przekonany, że taki rozkaz padnie lada moment. Twierdził, że „rozpieprzą” stocznię w ciągu godziny. Gdy opuścił mieszkanie, krewny powiedział, że ów człowiek to bezwzględny komunistyczny janczar. Służy w wojsku jako starszy podoficer zawodowy, a jest równocześnie oficerem służb specjalnych na etacie niejawnym. Pomyślałem, że warto byłoby pojechać do Gdańska i zdążyć przed pacyfikacja stoczni. W sobotę 23 sierpnia żona rozmawiała telefonicznie z kuzynką mieszkającą w Gdańsku. Powiadomiła ją, że przyjadę w niedzielę do Gdańska, aby zobaczyć na własne oczy, co się tam dzieje. Wymyśliłem, że przybędę pod Gdańską Stocznię im. Lenina o godzinie 10.00 i wezmę udział we Mszy Świętej, która miała być odprawiana na zewnątrz stoczniowej bramy nr 2. Nie pamiętam dlaczego, ale na stację Gdańsk Stocznia przybyłem dopiero przed godziną 12.00. Tu czekał na mnie mój „cicerone”, czyli Ryszard Sobiepan. Zapytał, co robimy, więc odpowiedziałem, że chcę dojść wzdłuż murów stoczniowych do bramy nr 2. Jeszcze na peronie Ryszard pokazał mi aparat fotograficzny. Widziałem wcześniej podobne aparaty w filmach sensacyjnych. Był malutki i zdjęcia rejestrował na taśmie 8 mm. Aby wykonać zdjęcie należało trzymać go poziomo, skierować na fotografowany obiekt i patrząc przez wziernik rozsunąć i zsunąć do siebie obie, ruchome części aparatu. Zeszliśmy z peronu i znaleźliśmy się naprzeciw Stoczni Gdańskiej im. Lenina. W drodze do bramy nr 2 mijaliśmy stare budynki stoczniowe oraz odcinki muru otaczającego stocznię, na którym siedzieli stoczniowcy. Zapytałem czy możemy zrobić im zdjęcia. Pozwolili, więc skwapliwie korzystaliśmy z ich zgody. Było ciepło i bezwietrznie. Powoli zbliżaliśmy się do bramy nr 2. Wkrótce ujrzałem świeżo wyciosany krzyż drewniany, stojący mniej więcej w tym miejscu, gdzie stoją dzisiaj trzy słynne krzyże. Pamiętam, że część placu po lewej stronie bramy usiłowano odgrodzić, o czym świadczyły niedokończone, żelbetowe fundamenty ogrodzenia. Przed bramą kłębił się kilkusetosobowy tłum mieszkańców Gdańska.Podszedłem do samej bramy. Była udekorowana portretami papieża Jana Pawła II i Matki Boskiej. Do prętów bramy przymocowano dużo wiązanek kwiatów. Po prawej stronie bramy wisiały duże płyty ze sklejki, na których farbą wymalowano 21 postulatów strajkujących załóg. Z głębi stoczni dochodził głos radiowęzła, z którego nadawano komunikaty i przywoływano stoczniowców do bramy, gdzie czekały rodziny. Z prawej strony bramy znajdowała się portiernia, a na jej dachu stali stoczniowcy. Ludzie stojący pod bramą podawali im swoje aparaty fotograficzne, a ci wykonywali fotografie tłumu. Ja też chciałem mieć takie zdjęcia, więc poprosiłem Ryśka o aparat i podałem go stojącym na dachu. W tym czasie Ryszard gdzieś się zapodział, więc rozglądałem się za nim w tłumie i wykonałem kilka fotografii otoczenia, gdy nagle poczułem czyjąś ciężką łapę na prawym ramieniu. Odwróciłem się wściekły, aby dać odpór i ujrzałem nad sobą wielką czerwoną gębę człowieka z „jeżem” na głowie. Wskazał paluchem na aparat i warknął: Schowaj to g... Nie jestem przesadnie strachliwy, ale tym razem bez protestów wykonałem polecenie i szybko przemieściłem się w tłumie. Minęła dobra godzina, gdy nagle, na terenie stoczni rozległy się okrzyki Lechu! Lechu!, które podchwycił nasz tłum, stojący na zewnątrz bramy. Po chwili nad bramą ukazał się, wychylony do pasa, mężczyzna. Miał czarną czuprynę i duże wąsy. Był mocno opalony i miał dość regularne rysy twarzy. Uciszył gestem tłum i przemówił. Zbaraniałem! Koleś mówił nieskładnie, prymitywnym językiem. Z jego wypowiedzi zrozumiałem, że delegacja rządowa jest w Warszawie i strajkujący wierzą, że powróci do Gdańska, aby kontynuować rozmowy z Komitetem Strajkowym. Mówił coś jeszcze, że nie sprzedaje ludzi, ale nie pamiętam kontekstu tej wypowiedzi. Wałęsa zniknął a zaraz potem przez pręty bramy wyrzucono garść ulotek. Stałem blisko, więc jedną zdążyłem złapać. Pamiętam, że gdzieś wysoko latał helikopter, a ludzie mówili, że rozrzuca ulotki krytykujące strajk i strajkujących. Bardzo chciałem zdobyć więcej ulotek i rozmawiałem o tym z Ryszardem. Ten oznajmił mi, że ma w domu dwie ryzy papieru i pójdzie po nie. Ja miałem pozostać na miejscu i czekać na niego. Ryszard mieszkał daleko od stoczni, więc zastanawiałem się jak on przyniesie niepostrzeżenie ów ładunek. Stałem samotny w tłumie przy bramie nr 2 do godziny 16.00. Wreszcie pojawił się Ryszard z papierem. Nie pamiętam, w czym go niósł i przyniósł, ale ucieszyłem się z jego powrotu. Podeszliśmy do portierni i Rychu powiedział pilnującym, że mamy papier dla drukarni. Sprawdzili papier, wskazali kierunek marszu i przepuścili nas za bramę. Maszerowaliśmy w głąb stoczni, gdy naprzeciwko ukazał się Lech Wałęsa otoczony gromadą stoczniowców. Za nimi jechał wózek elektryczny. Wszyscy zmierzali w stronę bramy, więc krzyknąłem do Ryszarda, aby poszedł dalej, a sam zawróciłem. Za bramą skandowano Lechu! Lechu! Tymczasem Lecha podsadzono na dach wózka i podano mu wielką fajkę. Uciszył tłum i przemówił. Oznajmił, że fajkę przywieźli do stoczni przedstawiciele „Polmosu” ze Starogardu. Dodał, że jest to fajka pokoju i zamierza wypalić ją z delegacją rządową. To wywołało burzę oklasków. Mówił coś jeszcze, ale ja nie słuchałem, lecz spoglądałem na tego człowieka i różne czarne myśli chodziły mi wówczas po głowie. Z bliska ujrzałem, że jest to szczupły i stosunkowo drobny mężczyzna. Miałem ze sobą kilka paczek papierosów, które rozdałem i czekając na Ryszarda rozmawiałem z chłopakami pilnującymi bramy. Wreszcie ujrzałem powracającego kolegę. Taszczył siatkę, z której wyjął i wręczył mi spory pakiet druków. Byłem zaskoczony ich ilością, lecz po chwili - pomny człowieka z „jeżem” na głowie - rozpiąłem koszulę i powciskałem zań bibułę, po czym mocno dociągnąłem pasek w spodniach. Gdy założyłem wiatrówkę i wsadziłem ręce do kieszeni, przyglądający się temu stoczniowcy oznajmili, że nie widać, abym coś na sobie przenosił. Wyszliśmy z Rychem za bramę stoczni i rozstaliśmy się. Wiedziałem już, co zrobię z „bibułą”, lecz wprzódy musiałem dowieźć ją do domu. Około godziny 17.00 znalazłem się na peronie podmiejskiej kolejki elektrycznej w Gdańsku. Tu poczułem dreszcz emocji, gdyż między nielicznymi pasażerami kręciło się sporo młodych, rosłych mężczyzn, którzy bacznie przyglądali się podróżnym. Starałem się zachować spokój i wsiadłem do wagonu kolejki podmiejskiej z napisem Wejherowo. Usiadłem przy oknie i obserwowałem peron. Było mi gorąco, ale z przyczyn oczywistych nie mogłem zdjąć wiatrówki. W pewnej chwili ujrzałem za szybą znajomą postać, idącą wzdłuż pociągu. Był to Krzysiu Szeglowski. Zauważył mnie i zawrócił, po czym wszedł do przedziału i usiadł obok mnie. Ustąpiłem mu miejsca przy oknie. Gdy siadał usłyszałem szelest papierów dobiegający spod jego kurtki. Uśmiechnąłem się, a on spojrzał na mnie zaniepokojonym wzrokiem. Wtedy ja wstałem i usiadłem. Zaszeleściło i Krzysztof kiwnął głową ze zrozumieniem. Siedzieliśmy niczym dwie zmokłe kury, czekając niecierpliwie na odjazd pociągu. Gdy ruszył, prawie na każdej mijanej stacji widać było patrole milicji lub sokistów i to budziło w nas niepokój. Na szczęście dotarliśmy do domów bez kłopotów. Z Krzysiem znałem się od paru lat. W naszym kiosku założył teczkę i co rano idąc do pracy odbierał gazetę. To była okazja do wymiany poglądów. Myśleliśmy podobnie.".

od 12 lat
Wideo

Gazeta Lubuska. Winiarze liczą straty po przymrozkach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lebork.naszemiasto.pl Nasze Miasto