Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jerzego Wołocznika nostalgiczne wycieczki do miejsc dzieciństwa i młodości - tęsknota do Kresów i zachwyt nad Lęborkiem

IWONA PTASIŃSKA
Jerzy Wołocznik jest też zagorzałym wielbicielem Piłsudskiego. Dużo o nim czyta. FOT. IWONA PTASIŃSKA
Jerzy Wołocznik jest też zagorzałym wielbicielem Piłsudskiego. Dużo o nim czyta. FOT. IWONA PTASIŃSKA
- Pozostała nam tylko tęsknota do Kresów i rodzinnego miasteczka - zaczyna swoją opowieść Jerzy Wołocznik, który jako 15-latek przyjechał z rodziną do Lęborka pierwszym pociągiem, jaki podstawili Sowieci dla Polaków z ...

- Pozostała nam tylko tęsknota do Kresów i rodzinnego miasteczka - zaczyna swoją opowieść Jerzy Wołocznik, który jako 15-latek przyjechał z rodziną do Lęborka pierwszym pociągiem, jaki podstawili Sowieci dla Polaków z Nowogródczyzny. - Staliśmy się nagle repatriantami, gdy tak naprawdę zmuszono nas nie do powrotu do ojczyzny, tylko do jej opuszczenia, bo nasza mała ojczyzna to Kleck w powiecie nieświeskim w województwie nowogródzkim.

Jerzy i jego syn Zbigniew postanowili utrwalić tamten czas nie tylko dla siebie. Książka, jaka powstaje, daje obraz historii kresowego miasteczka i panoramę tamtejszej społeczności: polskiej, białoruskiej, żydowskiej, tatarskiej. Wyraża najwyższe uczucia Polaka - patriotyzm, jaki w tej postaci spotyka się raczej tylko w starszym i średnim pokoleniu. Potwierdzają to bogatą faktografią. Teczka z kserokopiami, dokumentami, zdjęciami jest bardzo gruba. Wyszukują wiadomości w internecie.

- Mam na koncie książkę „Z historii pożarnictwa ziemi lęborskiej 1945-1995” - mówi pan Jerzy. - Myślę, że i tę uda nam się dopracować i wydać.

Kleck małą ojczyzną

Miasteczko miało przed wojną 7 tysięcy mieszkańców, dzisiaj ma zaledwie 3,5. Ale historię ma przebogatą. Już w średniowieczu był obronną warownią nad rzeką Łań z głęboką na 6 - 7 m i na 35 m szeroką fosą, okalającą zamek. Niestety, doszczętnie zniszczyli go w 1503 r. Tatarzy. Rozgromieni 3 lata później przez Michała Glińskiego, księcia litewsko-ruskiego i polską jazdę, zginęli lub trafili do niewoli. Potomkowie tych jeńców spolonizowali się. Do 1939 r. w Klecku mieszkało ponad 500 Tatarów. Mieli swoją ulicę, meczet, zajmowali się ogrodnictwem i szyciem kożuchów.

W tym to Klecku 2 marca 1930 r. urodził się Marii ze Żmijewskich i Włodzimierzowi Wołocznikowi drugi syn, ale czwarte dziecko. Dano mu na imię Jerzy. Pierwszy potomek, Jan, urodził się w 1921 r. Potem Maria i Regina, a dwa lata po Jerzym - Bogusław.

- Mama wychowywała nas i zajmowała się domem, ojciec na to zarabiał, wędrując po okolicy i zbierając zamówienia na portrety, jakie wykonywał jego zleceniodawca - opowiada pan Jerzy.

Gdy wybuchła wojna i najpierw wkroczyli Sowieci, potem Niemcy i na koniec znów Sowieci, Włodzimierz parał się szewstwem. Robił buty dla wojska, tzw. saperki. Synowie mu pomagali. Mieli szczęście, że ominęły ich represje sowieckie, ale nie ominęły rodziny. Dzieci Aleksandra, brata Włodzimierza, zabrano do obozu śmierci w Kołdyczewie koło Baranowicz. Wacława i Józef zginęli tam. Stanisław uciekł z transportu. Sowieci robili porządek z Polakami.

- Kiedy przyszedł nakaz, by siostry pojechały do Donbasu do Czelabińska, ojciec zadecydował: Uciekamy stąd! - snuje opowieść Wołocznik. - Ja z Bogusiem nie mieliśmy ochoty chodzić do radzieckiej szkoły.

Było lato 1945 r. Wszyscy musieli się zgłosić do biura Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Zabrać im wolno było tylko bagaż podręczny. Z inwentarza pozwolili im wziąć kozę.

- Patrzcie, gdzie podłączą parowóz - denerwował się ojciec, bo nic nie było pewnego. - Bo jak z prawej, to wywiozą nas na wschód, a jak z lewej, to chwała Bogu - na zachód, do Polski.
I tak w bydlęcych wagonach długiego pociągu jechali w nieznane. Po 2 - 3 rodziny w każdym z 25 wagonów.

Tylko 15 lat w Klecku, a przecież rodzice i dziadkowie nauczyli Jerzego, jego braci i siostry miłości do Nowogródczyzny, która zawsze dla niego zostanie „krajem lat dziecinnych”. Dlatego pielęgnuje zachowane stare fotografie, ukazujące a to harcerzy, a to katolickie stowarzyszenie Polaków, a to polskie wojsko. Gdy wybierałam z albumu zdjęcia do zeskanowania, patrzył mi na ręce zaniepokojony, jakbym pozbawiała go czegoś cennego.

Wybraliśmy Lębork

W pociągu było wesoło. Każdy miał nadzieję na lepsze. Na postojach koza szczypała trawę, a dzieci szukały czegoś do jedzenia. Gdy mijali tereny nad Bugiem, Brześć, opanowała ich euforia: zobaczyli pierwsze flagi biało-czerwone.

- Dowieźli nas do Wejherowa. Wysiedliśmy. Z tą kozą. Przydzielili nam mieszkanie przy ulicy św. Jacka 10 - opowiada pan Jerzy. - Ciasne, zarobaczone, więc ojciec się zdenerwował. Wyprosił, by zawieźć ich dalej. Pół roku później przyjechali do Lęborka i zamieszkali przy ul. Brombergstrasse 13, czyli przy Bydgoskiej, dziś Słowackiego.

Poznawanie Lęborka zaczął nastolatek Jerzy na własną rękę i zaraz mu się zdarzyła przygoda. Szedł pustą ulicą przed siebie, a tu nagle nie wiedzieć skąd wyłonił się żołnierz i do Jerzego krzyczy: Stoi. Gdy ten się zatrzymał, podszedł i rozkazał: Dawaj poszli. Zaprowadził go do radzieckiej komendantury, urzędującej przy dzisiejszej ulicy Armii Krajowej, w kamienicy naprzeciwko dawnej stacji meteo. Wrzucono chłopca do piwnicy, a tam już było pełno rozmaitych ludzi: Niemców, szabrowników. Jedną dobę przesiedział, zupełnie nie wiedząc, co począć. Wywołali go stamtąd i oddali do UB w ratuszu przy dzisiejszej ulicy Curie-Skłodowskiej. Znowu w piwnicy spędził kolejną dobę.

- Wypuścili mnie bez żadnego uzasadnienia i przeprosin - mówi pan Jerzy. - Wróciłem do domu, a tam zastaję całą rodzinę we łzach, bo mnie szukali po całym mieście bezskutecznie. Jak mnie w drzwiach zobaczyli, omal nie udusili z radości. Nawet od ojca nie dostałem w d..., czego się spodziewałem. Wiedzieliśmy już, że chodzenie po mieście nie jest bezpieczne. Wszędzie pełno Rosjan. W liceum mieli lazaret. Cała ulica Targowa była zamknięta dla ruchu cywilnego, bo tam mieszkali sowieccy żołnierze.
Jerzy zapamiętał Lębork z 45 roku jako miasto płonące, bo w różnych miejscach nagle wybuchały pożary. Zatrzymał się raz przy siedzibie Wojska Ochrony Pogranicza przy dzisiejszej ulicy Okrzei. Strażacy gasili ogień. Któryś pozostawił wąż i gdzieś pobiegł.

- Woda leciała, podniosłem i spróbowałem nakierować strumień na płomienie. Nie było łatwo, bo wąż był ciężki - opowiada. - Ale spodobało mi się, że jestem pomocny. Przypomniało mi się, jak w szkolnym podręczniku do drugiej czy trzeciej klasy były rysunki wykonawców różnych zawodów i pani poleciła wybrać sobie zawód na przyszłość. Patrzyłem na lekarza, na żołnierza, murarza i tak dalej, ale od razu spodobał mi się strażak.

Jerzy zdał egzamin kończący podstawówkę i zaczął uczęszczać do 3-letniej szkoły zawodowej. W trakcie nauki kolejno pracował: w Urzędzie Ziemskim, we Włóknolenie, w Urzędzie Likwidacyjnym i w Straży Pożarnej.

- I tam już zostałem, awansowałem od szeregowca do pułkownika - kończy tę opowieść Jerzy. - 42 lata pracy.

Praca w straży pożarnej w rodzinie Wołoczników to już tradycja. Synowie poszli w ślady ojca.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lebork.naszemiasto.pl Nasze Miasto