Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Dziewczynka z fartucha

Jacek BOMBOR
Wyciągnęły ją z inkubatora jak lalkę i włożyły do kieszeni fartucha. A ja przez 82 dni pobytu w klinice bałam się jej dotknąć - płacze Ewa Tomiczek, mama Paulinki, z którą fotografowały się pielęgniarki Centrum Zdrowia ...

Wyciągnęły ją z inkubatora jak lalkę i włożyły do kieszeni fartucha. A ja przez 82 dni pobytu w klinice bałam się jej dotknąć - płacze Ewa Tomiczek, mama Paulinki, z którą fotografowały się pielęgniarki Centrum Zdrowia Dziecka i Matki w Katowicach.

Dużo je, śpi, prawie w ogóle nie płacze. Pod choinkę dostała lalkę-przytulankę. - Ona jest optymistką od urodzenia, to pozwoliło jej przeżyć najcięższe chwile. Nawet lekarze powtarzali, że ma niespotykaną wolę życia - mówi mama dziewczynki, Ewa Tomiczek.
Tomiczkowie mieszkają w Rybniku. Ewa nie pracuje, dom utrzymuje z pracy w kopalni mąż Piotr. Mają 8-letnią córkę Sandrę, która także opiekuje się siostrzyczką. - Przebieram ją, pomagam przy kąpieli - chwali się Sandra.
11 grudnia Paulinka skończyła cztery miesiące życia. Waży 3,4 kg. - Tyle ważą dzieci po urodzeniu, a ona jest taka maleńka - w oczach Ewy pojawiają się łzy. - I tyle już wycierpiała...

Ciąża zagrożona

11 sierpnia był upalny. Ewa Tomiczek od rana czuła się bardzo dobrze. Mijał właśnie szósty miesiąc ciąży. Przygotowała mężowi i córce śniadanie, potem zaczęła robić pranie. Sandra poszła się bawić.
- Po południu, była akurat 14., zaczęłam krwawić z nosa. Położyłam się i myślałam, że samo przejdzie - opowiada kobieta. - Jak leżałam, wszystko było w porządku, ale gdy tylko wstałam, znowu miałam krwotok.
Po jakimś czasie Piotr zawiózł żonę do laryngologa w pobliskim ośrodku zdrowia. Ciśnienie bardzo wysokie, ciąża zagrożona...

Śliczna dziewczynka

Ewa trafiła na oddział ginekologiczny szpitala miejskiego w Rydułtowach.
- Odklejone łożysko, trzeba ratować dziecko - nie owijał w bawełnę lekarz. Badania wykazały, że już wtedy maluszek w brzuchu matki ma spore kłopoty. - Dziecko nie ruszało się - mówi Ewa.
Ok. 21. karetką na sygnale wyjechała do szpitala w Bytomiu, stamtąd prosto na stół operacyjny. O północy wybudzono ją z narkozy. - Ma pani śliczną dziewczynkę - mówiła jedna z pielęgniarek.
- To było pierwsze zaskoczenie, bo byłam przekonana, że będą miała chłopczyka - mówi dziś Ewa Tomiczek.
Dziecko było w krytycznym stanie. 680 gramów wagi, nie pracowały płuca, które nie były jeszcze dostatecznie wykształcone.
- Z początku nic mi nie mówili. O pierwszej w nocy przyszedł pediatra i poinformował, że córka trafiła na oddział intensywnej terapii do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka i Matki w Katowicach. - wspomina matka.

Bez szans

Dał Ewie numer telefonu. Zadzwoniła natychmiast z pytaniem o stan dziecka, ale niczego się nie dowiedziała...
- Może nie chcieli udzielać informacji przez telefon, przecież każdy z ulicy może zadzwonić... - zastanawia się dziś kobieta.
Wysłała mężowi sms, żeby on pojechał zobaczyć córkę. Piotr przypomina, że wyjazd na ósme piętro katowickiej kliniki trwał całą wieczność. Kiedy zobaczył maleństwo w inkubatorze, wpadł w rozpacz...
- Jak do mnie przyjechał do Bytomia, nadal nie mógł dojść do siebie, łzy leciały mu strumieniami. Ale i tak nic mi nie chciał powiedzieć, nie chciał mnie dodatkowo denerwować. Nic nie musiał mówić...
- Usłyszałem tylko, że nie dają jej szans, że dawno tak ciężkiego przypadku nie widzieli - z trudem opowiada Piotr.

Upór matki

Tomiczkom pozostało tylko czekać i modlić się. Paulinka sama nie oddychała, podłączono ją do respiratora. Już po kilku dniach było wiadomo, że ma olbrzymią wolę życia. Ewa bytomski szpital opuściła tydzień później. Nie chciała czekać. Natychmiast pojechała do córki, do Katowic...
- Uparła się, że musi zobaczyć swoje dziecko. To był błąd - mówi Piotr.
Windą jeszcze jakoś wyjechała na górę. Sił zabrakło przed drzwiami prowadzącymi na salę z wcześniakami. Zemdlała.
- Nie było szans, za dużo emocji. Ale ja dalej chciałam ją zobaczyć...
Pod drzwi wracała kilka razy, ale za każdym razem nie była jeszcze gotowa. Zasłabła w windzie. W końcu lekarz zabronił, musiała wrócić do domu.

Taka krucha

Siły na spotkanie z Paulinką zbierała przez kolejne dwa dni. 20 sierpnia przyrzekła sobie, że tym razem ją zobaczy. Na silnych środkach uspokajających zebrała się w sobie i zajrzała w głąb inkubatora. Wtedy świat się zawalił...
- Czapeczka, trochę sino-czerwonego ciałka, otoczonego plątaniną rurek i kabli. Nie mogłam uwierzyć, że to moja córeczka. Nie spodziewałam się, że to będzie takie maleństwo. Tego nie można opisać - przypomina drżącym głosem.
Paulinka po dwóch tygodniach zaczęła samodzielnie oddychać. Ale jej stan lekarze nadal określali jako krytyczny. Lekarz mówił im, że jak chcą, mogą dotknąć Paulinkę. Ale bali się.
- Woleliśmy nie ryzykować, przecież ona była taka krucha - mówi Piotr.
Kiedy miała ponad miesiąc, ważyła około 800 gra mów, matka odważyła się ją po raz pierwszy pogłaskać po nóżce. - Ale tylko na kilka sekund...

Ważna każda chwila

Do kliniki jeździli co dwa dni; na paliwo wydali wszystkie oszczędności. Piotr brał na kopalni tylko nocne dyżury, by móc odwiedzać dziecko.
Na oddział przyjeżdżali ok. 12., do domu wracali po 17. Stali przy inkubatorze godzinami, wpatrzeni w małą jak w obrazek.
- Był przynajmniej taki kontakt z dzieckiem. Dużo z nią rozmawialiśmy. Nigdy nie mieliśmy pewności, czy nie jesteśmy przy niej ostatni raz. Każda chwila była ważna - mówi Piotr.
Córeczka wiedziała, że rodzice są przy niej. Ściskała w mikroskopijnej rączce palec. Otwierała oczka.
- A my jej mówiliśmy bez końca, jak ją kochamy, jak bardzo czekamy na nią w domu. I że ma być silna i musi przeżyć - mówi Ewa.
Kiedy w domu dzwonił telefon, Ewa modliła się, by nie był to nikt ze szpitala.

Jak zabawka

Tego październikowego poranka nie zapomni do końca życia. Bratowa przyszła z gazetą w ręce. A tam Paulinka... z wygiętą nienaturalnie dłonią, ułożoną w fartuchu pielęgniarskim jednej z sióstr.
- Od razu poznałam, że to ona. Po tylu tygodniach wpatrywania się we własną córkę nie miałam wątpliwości - mówi zagryzając wargę.
Ogarnięta bezsilnością wpadła we wściekłość. Potem przyszedł czas na rozpacz...
- Jak zabawka. Męża nie było akurat w domu. Jak przyjechał, nie powiedział słowa. Tłumił w sobie krzyk - przypomina.
Dwa dni później pojechali do Katowic, aby w prokuraturze złożyć oficjalne doniesienie o popełnieniu przestępstwa. Szukali budynku dobre dwie godziny.
- Złożyliśmy zeznania. Kazali przywieźć zdjęcia dla porównania - opowiada Ewa.
Później dowiedzieli się o Mateuszku, drugim chłopczyku ze zdjęć.
- Pamiętam, że w pewnym okresie mu się pogorszyło i wrócił na OIOM - przypomina Ewa.

Szczęśliwy koniec

Nie wiedzą, czy podczas rozprawy będą w stanie spojrzeć pielęgniarkom w oczy. Nie mają im nic do powiedzenia.
- Czy ma sens im coś tłumaczyć, przecież one nie czują się winne? Chcą nawet wrócić do pracy - denerwuje się Piotr.
- Wyciągnęły ją z inkubatora jak szmacianą lalkę i włożyły do kieszeni fartucha. Chciały komuś pokazać, jak jest malutka. A ja przez 82 dni jej pobytu w klinice bałam się jej dotknąć - płacze Ewa Tomiczek. - Takich zdjęć na pamiątkę się nie robi. Wiedziały, że jej stan był krytyczny. Jak mogły zapomnieć, że to żywa istota. Ktoś w nocy nie spał, martwił się, wylał morze łez, a one sobie zabawę urządziły...
11 grudnia Paulinka skończyła cztery miesiące. Jest wyjątkowo pogodna. Rozwija się pod okiem specjalistów, rodziców czekają tylko częste kontrole w przychodniach.
- W styczniu czeka ją zabieg usunięcia przepukliny. Poza tym wszystko dobrze - mówi z uśmiechem matka dziewczynki.
Tomiczkowie wiele razy się zastanawiali, co pielęgniarkom strzeliło do głowy. Nie znajdują odpowiedzi.
- Jedna z nich ma niemowlę w domu. Tak nie postępują matki... - Ewa chowa twarz w dłoniach.

Prokurator sprawdzi

W połowie grudnia katowicka prokuratura podała tożsamość drugiego wcześniaka, z którym kilka miesięcy temu fotografowały się pielęgniarki z Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka i Matki w Katowicach. Ekspertyzę porównawczą wykonał jeden z najlepszych w Polsce fachowców w tej dziedzinie, prof. Bronisław Młodziejowski. Drugim dzieckiem na zdjęciach z pielęgniarkami jest Mateusz K., który zmarł 25 października.
Prokuratura musi obecnie ustalić związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy śmiercią chłopca, ewentualnym pogorszeniem stanu zdrowia Pauliny, jeżeli takie wystąpiło, a zachowaniem opiekujących się nimi pielęgniarek, Kariny T. i Beaty K.
- Będzie tutaj potrzebna dokładna analiza historii choroby i nowe ekspertyzy - wyjaśnia prokurator Grzegorz Ocieczek, szef Prokuratury Rejonowej Katowice-Centrum Zachód.
Prokuratura chce zakończyć śledztwo w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Po ujawnieniu skandalu o 40 tysięcy złotych odszkodowania za naruszenie dóbr osobistych dziecka wystąpili do szpitala rodzice Mateusza K. Podejrzanymi w sprawie są 28-letnia Karina T. i 31-letnia Beata K. Pierwsza od początku nie przyznawała się do zarzutu. Druga najpierw się przyznała, a potem zmieniła zdanie. Prokuratura oskarża obie o narażenie dzieci na utratę zdrowia lub życia, za co grozi do 5 lat więzienia. Pielęgniarki chcą wrócić do pracy, ale wiadomo że do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka i Matki powrotu nie będzie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wielkopolskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto